Wiele wody roztopowej w Wiśle upłynęło, nim największa dla dzieciaka biała atrakcja ferii zimowych zmieniła się w znienawidzoną przeszkodę terenową. Przedwczoraj zima pokazała małego fucka zmianom klimatu i przyprószyło dość konkretnie. Jakby co to rozróżniam pojęcie pogoda i klimat, więc proszę mi tu nie wyskakiwać z żadnej ze stron :P. A chociaż biały puch zmienia się już w szarą, mokrą breję to może mały wpis z kategorii pierdololo o niczym, czyli o czasach gdzie jeszcze woda w postaci stałej płatkowej wywoływała uśmiech na twarzy, a nie kurwę pod nosem.
Otóż w mojej rodzinnej okolicy, tzn. północnej części pewnego osiedla na sanki można było wyjść głównie w dwa miejsca. Na krzyż albo na wyciąg. Krzyżem potocznie nazywało się szczyt wzgórza, na którym znajdowało się osiedle i z którego to zwykle chodziło się piechotą do tzw. Miasta czyli centrum. Nazwa, jak można się domyślić pochodzi od drewnianego krzyża, który stoi do dziś przy drodze na jego szczycie. Fajna, dosyć długa, na pewno kilkusetmetrowa trasa o różnym stopniu nachylenia. Wyciąg znajdował się na kolejnym wzniesieniu i w istocie w tym miejscu za komuny znajdował się wyciąg narciarski, po którym w latach 90-tych pozostały niedziałające latarnie oświetlające niegdyś stok i metalowa, zamykana skrzynia na szczycie, która według plotek kryła cały silnik wyciągu. Skrzynię ktoś w końcu rozpruł i albo silnik zakosił, albo znalazł w środku pustkę, gdyż to właśnie znajdowało się w jej wnętrzu. Trasa krótsza, ale za to bardziej stroma. Później stok został poprzecinany ogrodzeniami przez właścicieli terenu. Cóż, widocznie nie tylko na Gubałówce taki zwyczaj. Innych lokalizacji w rodzaju niskich pagórków przed blokiem nie liczę, bo to lokalizacja dobra hehe dla dzieciaków.
Na czym można było ślizgać się z tego typu i innych wzniesień? Przede wszystkim królowały sanki wszelkiego rodzaju. Takie drewniane, których płozy tylko obite było cienką blachą, po te z metalowym stelażem, aż po duże nazywane przez nas czołgami. Były wielkie, ciężkie, z dodatkowymi płozami na nogi i po rozpędzeniu szły prosto jak niemieckie Tygrysy w radzieckie zasieki na Łuku Kurskim. Osobną kategorię i sprzęt z wyższej półki tworzyły nartosanki. Mieliśmy z bratem szczęście być właścicielami tego typu śnieżnego pojazdu. Panowie i panie, pełen luksus. Dwie szerokie płozy, tapicerowana kanapa, kierownica z przodu i prawdziwy hamulec. Kanapa była dwudzieciakowa i w miarę wzrostu dzieciaka zamieniała się na jednodzieciakową. Była też wersja, według mnie praktyczniejsza z kierownicą jak w motocyklu i osobnymi hamulcami na każdej płozie, co poprawiało sterowność i umożliwiało skręcanie za pomocą hamulców i efektowne obroty. Pamiętam sytuację kiedy w innej części osiedla, przy sporym wzniesieniu, na którym dzieciarnia dodatkowo zrobiła sobie skocznie na podobnych nartosankach skakał dryblas o zdecydowanie zbyt dużych wymiarach i wadze do swojego pojazdu i tak przyp… lądując na dole, że ów śnieżny pojazd połamał pod ciężarem własnego tyłka. Telemark to raczej nie był, a i sanek szkoda. Były też zjeżdżadła w kształcie jakby łódki z uchwytami – hamulcami po bokach. W teorii miały potencjał do bicia rekordów prędkości w zjeździe ze stoku stylem dowolnym. W praktyce nie wiem, bo na tego typu sprzęcie nie miałem okazji zjeżdżać.
Kolejnym pojazdem, powiedzmy z kategorii transportu osobistego były plastikowe jabłka lub dupoloty jak szanowna małżonka je zwie. Kawałek plastiku, na którym usadawiało się kuper, uchwyt między nogami, giry lekko w górę i jaaaazda! Dawały sporo frajdy, a i lekkie były, więc odpadało taszczenie ciężaru pod górę.
Narty jakoś nie były zbyt popularne, albo niewiele osób je miało lub umiało się z nimi obchodzić. Trochę popularniejsze były nartołyżwy czy łyżwonarty czyli krótkie nartki wielkości podeszwy buta mocowane doń za pomocą pasków. Jeździć się na tym nie dało, co najwyżej ślizgać ze stoku w stylu tańczącego Elvisa Presleya, oczywiście do momentu zaliczenia gleby.
Oprócz oficjalnych pojazdów zdobywanych drogą kupna lub podarunku można było zjeżdżać na bele czym. Takie improwizowane snowbolidy czasami były niezgorsze od sklepowego sprzętu. Zacznijmy od worków ze słomą lub sianem. Pojazd zdecydowanie popularny w wiejskich klimatach. Trzeba było wyprosić dziadka o worek po saletrze. Musiał być z grubego plastiku. Potem metodą ugniatania za pomocą nogi wypełnialiśmy jego wnętrze właśnie słomą lub siankiem. Na końcu wiązało się górę sznurkiem do snopowiązałki. Worki może nie były bardzo szybkie, ale za to jakie wygodne!
W zastępstwie jabłkolotów można było przytaszczyć na górkę plastikową miednicę czy też metalową tacę na posiłki. Przy odpowiedniej technice zjazdu można było być albo mistrzem szybkości, albo mistrzem breakdance’u, gdyż utrzymanie odpowiedniej, stałej pozycji ciała podczas zjazdu czasem stanowiło wyzwanie.
Największy fun jednak robiła nadmuchana dętka od ciągnika. Kładło się na niej kilku chłopa, a ostatni spychał cały stos w międzyczasie wskakując na jego szczyt. Trajektoria zjazdu i szybkość obrotu dętki wokół własnej osi stanowiły zagadkę dla studentów Politechniki. Kulminacyjnym punktem zjazdu było wywalanie się całej grupy śnieżnych ryzykantów kończące się głośną salwą śmiechu. Z rzeczy ekstremalnych służących do uprawiania zimowych sportów słyszałem jeszcze o metalowym, szpitalnym łóżku lub obciętym dachu Trabanta. Z braku osobistych doświadczeń jednak nic nie mogę o owych zjazdolotach powiedzieć.
Tyle na razie na ten temat, a skoro zimowa aura została pośrednio pochwalona we wspomnieniach życzę wszystkim śnieżnym malkontentom, takim jak ja rychłego nadejścia wiosny. Śnieg sprawą subiektywną jest bowiem. Jak w tym dowcipie, gdzie 10 centymetrów śniegu w stolicy to klęska żywiołowa, a śnieg po czubek komina chaty w Zakopanem to dobre warunki narciarskie.
Z górki na pazurki
Comments
5 responses to “Z górki na pazurki”
-
U nas wykorzystywało się worki jutowe, też dawały radę.
-
A ja kiedyś jako dzieciak zjeżdżałam z górki w metalowej misce, bo sanek było za mało na grupę przedszkolaków. I muszę przyznać, że fajnie się zjeżdżało. Do tej pory miło to wspominam.
-
Słyszałem też kiedyś od kolegi ojca, organizatora notabene spływów kajakowych, jakoby kiedyś wraz z kolegami w stanie, że tak powiem wskazującym na silne upojenie alkoholowe, zjeżdżali z któregoś z tatrzańskich szczytów właśnie w kajakach. Czy to prawda, czy tylko morskogórska opowieść tego nie jestem w stanie zweryfikować 😀
-
Ano było, było i z tego już tylko wspomnienia pozostały. Ostatni raz to na kuligu byłem bodajże w 2009.
-
A ja w 2013. Udało się przy okazji trafić na sąsiednią imprezę z okazji 150 lecia Powstania Styczniowego. Nawet jeden ułan z grupy rekonstrukcyjnej dał mi szabelką powywyijać.
Leave a Reply