12. – Ząb czasu

Waldek siedział na krześle przy Gałązkowym stole i od godziny próbował nieudolnie wymienić baterię w elektronicznym zegarku Montana, który to przed laty dostał od kogoś w prezencie. Gałązka palący papierosa wypuścił nosem dym, podszedł do parapetu i z niesmakiem zlustrował brudną i zbutwiałą stolarkę okienną.
– Nic nie trwa wiecznie – stwierdził. – Jeszcze niedawno okna były wymieniane, a tu już przydałby się nowy remont.
– Co ty gadasz? – Waldek zdziwił się co niemiara. – Przecież te okna mają chyba z dwadzieścia lat.
– Mają, no mają – Gałązka dalej mruczał niezadowolony. – Ale ząb czasu nadgryza je stanowczo zbyt szybko.
– Jak się nie dba o rynny, to woda cieknie po ścianie i wszystko szlag trafia – stwierdził Waldek, dokręcając ostatnią śrubkę przy deklu.
Zadowolony ze swojego dzieła nacisnął boczny przycisk. Zegarek wydał z siebie piskliwą melodyjkę. Waldek co rusz przyciskał guzik, zmieniając zegarkowy repertuar. W końcu wiekowy wyrób wschodnioazjatyckich towarzyszy zapiszczał nieprzyjemnie i chwilę później zamilkł na wieki. Wyświetlacz również był martwy.
Waldek z pasją trzasnął zegarkiem o blat stołu.
– Chińskie dziadostwo! – skwitował.
– Co chcesz – Gałązka zaciągnął się dymem. – Elektronika też ma swoją datę przydatności do spożycia.
– No i na darmo wydałem pieniądze na baterie – cedził Waldek.
– Wykręć i schowaj, może się do innego nadadzą – poradził poirytowany wybuchem kolegi Gałązka.
Waldek schował rozbity zegarek do kieszeni dresu.
– Nic nie jest wieczne – powiedział, ni to zawstydzony, ni to zamyślony.

Paweł Gaciak ssał trzymane w ustach gwoździe. Stał na szczycie niewysokiej drabiny opartej o ścianę stodoły i po partyzancku próbował przybić obluzowaną deskę. Wyciągnął z ust jeden z gwoździ i krzywo wbił go na końcu obluzowanej deszczułki.
– No, może być – pomyślał.
Rozejrzał się na boki. Cała ściana stodoły składała się z poczerniałych ze starości desek, tu i ówdzie odstających od reszty. Niektóre miejsca tworzyły spore szpary. Kilka desek wymagało pilnej wymiany. Inne można było jeszcze przybić jako tako.
Gaciak zszedł na dół, splunął pod nogi i przestawił drabinę parę metrów w lewo. Ponownie wszedł na górę i poruszył obluzowaną deskę. Coś głucho brzęczało za ścianą stodoły. Gaciak szarpnął za trzymany koniec drewna. Nagle deska trzasnęła u góry, odpadła, a Gaciaka momentalnie otoczył rój wściekłych os.
Gaciak wrzasnął przerażony. Zaczął oganiać się przed owadami, wskutek czego z hukiem spadł z drabiny prosto na tyłek. Na szczęście było miękko. Natychmiast zerwał się na nogi i, opędzając się przed rozjuszonym rojem, uciekł do domu.
Chwilę później stał wkurzony w kuchni, smarując kilka miejsc po ugryzieniach przeciętą cebulą.
– Cholerna stodoła! – rzucił w powietrze. – Przecież pamiętam, że dopiero co wymieniane były deski na ścianie… Jak dawno mogło to być?
Zaczął liczyć w myślach.
– No przecież wtedy, kiedy Jaruzelski wprowadził stan wojenny. A może to jednak było, kiedy Gierek objął władzę? – podrapał się po głowie. – Musiałem wtedy mieć ledwie parę lat…
– Nic to. Ząb czasu nadgryzł nawet takie porządne drewno.
Gaciak nalał sobie kwaśnego mleka do obitego garnczka i wypił duszkiem. Wyjrzał przez okno. Os nie było już widać. Widocznie zabrały się za naprawę naruszonego gniazda.
Sięgnął do szafki po puszkę Muchozolu, ubrał grubą kufajkę, na głowę założył pszczelarski kapelusz z siatką i udał się z powrotem na miejsce pracy, by zlikwidować gniazdo szkodników do ostatniego owada.

Minęło kilka dni. Gałązka siedział na niskim taborecie i oskrobywał rdzę z progów czerwonego Fiata. Ta odchodziła płatami, odsłaniając ziejące pustką wyrwy.
– Ja bym tam nawpuszczał pianki poliuretanowej – doradził stojący obok Waldek, pociągając od czasu do czasu piwo z puszki.
– Eee… nic to nie da – Gałązka wyraził powątpiewanie. – Widzisz sam, że ta kupa złomu trzyma się jedynie siłą socjalizmu, w którego czasie została wyprodukowana.
– To co się dziwisz? Nastał kapitalizm, socjalizm powiedział „do widzenia”, to i gablota ci się rozsypuje – zażartował gałązkowy przyjaciel.
– Najwyższy czas, by fiaciszon udał się w ostatnią wartę do krainy wiecznego recyclingu, czyli na skup złomu.
– Poczekaj, poczekaj. Jeszcze spróbuję ratować tę padlinę – odrzekł Gałązka, lekko przerażony wizją złomowania ukochanego pojazdu i koniecznością wydania pieniędzy na kolejny wóz.
Chwycił drucianą szczotkę i zaczął czyścić pordzewiały element karoserii.
– Zamalujemy to odrdzewiaczem, na dziury naspawa się łatki, jeszcze dziesięć lat przejeździ – rzucił, nie za bardzo wierząc w swoje słowa.
– Myślisz? – zapytał Waldek. – Przecież te samochody fabrycznie mają zaprogramowaną biodegradację. W zależności, w jakim dniu tygodnia je składano, taką mają jakość.
– Ale jak to? – zdziwił się Gałązka.
– To proste – uśmiechnął się Waldek. – Poniedziałek: robotnicy na kacu, więc jakość najgorsza. Wtorek – jakość rośnie. W środę wychodzą najlepsze sztuki. Czwartek i piątek to systematyczny spadek, bo cała załoga myśli już o weekendzie.
– A wiesz, w jaki sposób w FSO sprawdzano jakość i szczelność samochodów? – kontynuował Waldek. Nie, oświeć mnie, geniuszu – rzekł z przekąsem Gałązka.
– Ano, przyjacielu, postanowiono zaimplementować azjatyckie metody kontroli. W takiej Japonii, w takiej na przykład Toyocie, robiono to tak, że brali losowy samochód z linii produkcyjnej i zamykali w nim na noc kota – Waldek żenił kit, aż mlaskało. – Nazajutrz sprawdzano, czy kot żyje. Jeżeli żył, to znaczyło, że auto jest nieszczelne. Gdy był martwy z powodu uduszenia – auto przechodziło test.
– Co ty nie powiesz – Gałązka udał zdziwienie. – A jak ta innowacyjna metoda rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni u nas się sprawdziła?
– Bardzo dobrze – Waldek ciągnął dalej. – W FSO także brano takiego, na przykład, Dużego Fiata i też zamykano w nim na noc kota. Nazajutrz sprawdzano. Jeżeli po nocy kot jeszcze był w środku, oznaczało to, że samochód jest szczelny i przeszedł test.
– Buhahaha! – Gałązka wybuchnął głupkowatym śmiechem.
Wstał, wydobył papierosa z paczki i poczęstował Waldka. Oboje zapalili, dumając nad dziurawymi progami samochodu.
– Nieźle nadgryzione zębem czasu – Waldek rzucił od niechcenia.
Gałązka podrapał się pod brodą.
– Zębem, mówisz? – powiedział pod nosem do siebie.

Na drugi dzień obaj przyjaciele stali pod sklepem Maronia i, popijając zimne piwko, walczyli z powoli upływającym czasem. Nie działo się nic konkretnego, ot, leniwe popołudnie powoli toczyło słońce na nieboskłonie.
– Zastanawiam się, Waldusiu, dlaczego wszelką materię po czasie szlag trafia – rzekł Gałązka, który najwidoczniej miał wielką ochotę na filozofowanie.
– A bo ja wiem? – odpowiedział od niechcenia Waldek.
– Albo to po prostu wzrost entropii, więc cała materia dąży od porządku do chaosu, bo przecież porządek wymaga energii. Albo po prostu nie umiemy robić trwałych samochodów – dopowiedział Gałązka.
– Możliwe – zgodził się Waldek.
Nagle przerwali dyskusję, gdyż ujrzeli zbliżającego się Pawła Gaciaka. Ten podszedł do Gałązki i Waldka, powiedział krótkie „Cześć” i podał rękę do uściśnięcia. Obaj dawni wrogowie odpowiedzieli na powitanie i uścisnęli dłoń Gaciaka.
Jakieś dwa miesiące temu oficjalnie cała trójka podpisała pakt o nieagresji, nieszkodzeniu sobie wzajemnie i niewchodzeniu sobie w drogę. Cała wieś miała już po dziurki w nosie ich wiecznych zatargów, głupich prowokacji, wzajemnych podsrywajek, podrzucaniu sobie świń i iście sycylijskich odwetów, które potrafiły rozpalać lokalne plotki bardziej niż pożar stodoły. Zaczęto więc szeptać, że „tak dalej to dłużej nie pociągnie”.
Najpierw ruszyli z misją pojednawczą Hajduk z Siwakiem, którzy pełnili rolę nieformalnych emisariuszy. Pogrozili jednym, pogrozili drugim, a trzeciemu wyłożyli, że „tak być dalej nie może, bo nawet ksiądz proboszcz już o was gada na kazaniu”. Nowy proboszcz zresztą, chłop z góralskim temperamentem i posturą niedźwiedzia brunatnego sam też dorzucił swoje trzy grosze — że zgoda w parafii ważna, że ludzie mają się szanować, że duchowość, pokój i takie tam frazesy.
W końcu ustalono warunki mediacji, a potem termin ostatecznego podpisania aktu w remizie. Na tę okazję ustawiono zwykły drewniany stół, przykryto go byle jaką ceratą i przygotowano trzy kufle piwa „na zgodę”. Jako świadków sprowadzono Hajduka, Siwaka, proboszcza i dwóch sąsiadów, którzy akurat stali pod sklepem i zostali zgarnięci „żeby była powaga”.
Waldek, Gałązka i Gaciak pojawili się punktualnie, każdy z inną miną. Waldek wyglądał na człowieka, który przyszedł bardziej z obowiązku niż przekonania. Gałązka udawał pewnego siebie, ale co chwilę mrużył oczy z nieufnością. Gaciak patrzył na wszystkich z takim namaszczeniem, jakby właśnie miał odbierać medal za długoletnią pracę w służbach oczyszczania miasta.
Proboszcz kazał im stanąć w szeregu, położyć prawą dłoń na sercu, a lewą unieść do przysięgi. Następnie kazał powtarzać formułkę, którą ułożył sam — nieco za długą, trochę patetyczną, ale wszyscy zgodnie mamrotali słowo za słowem, byle mieć to z głowy. Na końcu trójka podpisała przygotowane kartki, stuknęła się piwami i wypiła łyk „za dobrą wolę”.
O przyjaźni rzecz jasna nie mogło być mowy, ale nawet wymuszona, ostrożna zgoda była i tak lepsza niż nieustanna wojna podjazdowa, szantaże emocjonalne, skargi u sołtysa i wojenki o byle głupotę. Minęły prawie dwa miesiące i wyglądało na to, że każdy z nich, choć z grymasem i dupościskiem, jednak respektuje warunki umowy.
Gaciak wszedł do sklepu. Po chwili na plac przed wejściem z hukiem wjechał ogromny czarny motocykl Ural z silnikiem typu bokser. Motocyklista zaparkował, zgasił silnik, zdjął kask i również wszedł do wnętrza.
Dwaj przyjaciele poczęli lustrować pojazd. Motocykl wyglądał dostojnie, choć zmatowiałe chromy i miejscowe rdzawe plamki na wyblakłym lakierze zdradzały jego przebieg.
Po chwili nadeszli Hajduk z Siwakiem. Ten pierwszy okrążył pojazd i cmoknął parę razy z uznaniem.
– Niezły Ural – powiedział. – W wojsku mieliśmy takie.
– Tak, to ruski Ural – przytaknął Gałązka.
Gaciak wyszedł ze sklepu. Zauważył pojazd i natychmiast dołączył do chóru obserwatorów.
– Co za Harley – odrzekł z miną znawcy. – Wyciąga pewnie ze dwie stówy.
– No co ty, Gaciak, to przecież ruski sprzęt – naprostował go Waldek.
– Nie, to na pewno Harley – Gaciak pozostawał przy swoim.
– To się załóż – zaproponował Gałązka. – O piwo. Jeśli wygrasz, to każdy tu kupuje ci po piwie, jeśli przegrasz – każdemu stawiasz piwo.
– Ja się nie zakładam – rzekł Hajduk.
– Ani ja – dodał Siwak. – Chcecie się bawić, to we trójkę. Ale chociaż możecie przeciąć – zaproponował Gałązka.
– No, ok.
Hajduk przeciął zakład.
Wkrótce potem ze sklepu wyszedł właściciel pojazdu.
– Panie, co to za motur? – zapytał pewny swojej wygranej Gaciak.
– Ruski Ural – krótko odpowiedział właściciel, po czym założył kask, zapuścił silnik i odjechał, naumyślnie gazując motor tak, że aż szyby zadrżały.
Gaciakowi zrzedła mina.
– Zakład to zakład – ze śmiechem odrzekł Waldek. – Stawiasz piwo.
Paweł Gaciak wzruszył ramionami i ponownie zanurkował w sklepie.
Gałązka śmiał się pod nosem.
– Ale w nawiązaniu do wcześniejszej rozmowy – Waldek postanowił kontynuować przerwaną dyskusję – to także i tego Urala nadgryzł ząb czasu. Widziałeś, jaki pordzewiały miejscami?
– Skoro ząb czasu powoduje takie szkody, to trzeba panu czasowi te zęby wybić – stwierdził Gałązka, nie przestając się śmiać.
Gaciak wyszedł ze sklepu, dzierżąc w obu dłoniach butelki zimniutkiego piwa. Podał je Waldkowi i Gałązce. Ci odkapslowali butelki i stuknęli się szkłem.
– Twoje zdrowie, Gaciak – rzucił Waldek.
– Leję do gęby zdrowie tego zbója, który czasowi wybije zęby – Gałązka ze śmiechem wygłosił osobliwy toast.
Gaciak zachichotał jak kretyn. Waldek też się uśmiechnął, ale dostrzegłszy w oczach Gałązki dziwny błysk, natychmiast spoważniał, a w jego sercu począł rodzić się nieokreślony lęk.

– Wytłumacz mi, drogi przyjacielu od kielicha, co ty do cholery próbujesz uskutecznić swoim działaniem – Waldek ze zbolałą miną próbował nadążyć za meandrami Gałązkowej logiki.
Stał na podwórku swojego druha i obserwował, jak ten chlapie po zardzewiałych progach swojego Fiata wodą z wiaderka.
– To proste – rzekł Gałązka. – Wszelkie zniszczenia powoduje czas, a konkretnie jego zęby, więc słona woda na goły metal tylko go sprowokuje do działania.
– No a po co ci te grabie? – Waldek wskazał na kilkanaście narzędzi ogrodniczych ustawionych wokół pojazdu, ze styliskami skierowanymi do wewnątrz.
– Sam wiesz najlepiej, że jak się stanie na grabie, to można zęby wybić – Gałązka kontynuował swój wywód. – Liczę na nieostrożność czasu. Zwabiony procesem chemicznym może nie zauważy pułapki i stanie na któreś grabie.
– Jestem! – Waldek usłyszał zza pleców znajomy głos.
Istotnie, w ich kierunku szedł Gaciak, trzymający pod pachą trzy sztuki grabi.
– Mam, tak jak prosiłeś.
– Dzięki! – Gałązka z uśmiechem odebrał przedmioty od Gaciaka i ułożył je w analogiczny sposób.
– Zwariował, zupełnie zwariował – Waldek kręcił z niedowierzaniem głową. – Ale powiedz, po co ci te grabie? – zapytał zaciekawiony Gaciak.
– Zobaczysz. Na razie zapraszam wszystkich na coś mocniejszego – rzekł kordialnie Gałązka i wziąwszy pod ramię dwóch towarzyszy, zaciągnął ich w kierunku domu.

Gaciak wypił do dna zawartość szklanki i wybałuszył oczy.
– Ale ty to mówisz serio? – zapytał z bezbrzeżnym zdziwieniem.
– Jak najbardziej – potwierdził Gałązka. – A przynajmniej nic nie szkodzi spróbować.
– Zwariował, zwariował – mamrotał zrezygnowany Waldek, wgapiony w prawie opróżnioną butelkę.
– Zobaczymy. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – odburknął obrażony Gałązka. – Poczekajmy, sprawdźmy, niczym nie ryzykujemy, a możemy tylko skorzystać.
– Ale serio? Nawet jeżeli te chore bajeczki, które nam tu opowiadasz, okażą się prawdą, to niby w jaki sposób przyniesie to nam jakąkolwiek korzyść? – Waldek zapytał, po czym chwycił butelkę i wysączył z gwinta ostatnie krople samogonu.
– Jak to? A oszczędności na wszelkiego rodzaju naprawach i remontach? – zdziwił się Gałązka.
Wyjaśniałby dalej swoje stanowisko, ale w tej chwili cała trójka usłyszała dobiegający z zewnątrz donośny trzask i głośne „kurrrrwa!”, rzucone basowym głosem w przestrzeń.
Waldek, Gałązka i Gaciak zerwali się z miejsc i bez słowa rzucili się do wyjścia.
Na podwórzu nic się nie zmieniło. Nic, oprócz jednych grabi leżących inaczej niż wcześniej.
Gałązka ostrożnie podszedł bliżej.
– Patrz, a nie mówiłem! – wrzasnął wesoło , wskazując palcem leżące na trawie dwie zakrwawione, dość spore przednie jedynki.
– Ale co ty mówisz? – Waldek do końca nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Może ktoś tędy przechodził i nie zauważył grabi?
– Tak! A tym kimś był czas! – zachichotał nerwowo Gałązka.
– Ale sprawdźmy to – dodał i wyciągnął z ręki Waldka trzymaną przez niego pustą półlitrówkę.
Zamachnął się i cisnął w ścianę domu. Butelka rozprysła się na setki kawałków. Nie minęła jednak nawet jedna sekunda, kiedy rozrzucone okruchy ponownie zebrały się w całą, nieuszkodzoną flaszkę, która mięciutko wylądowała przy ścianie.
– A nie mówiłem?! – Gałązka wrzeszczał jak opętany. – Udało się! Zlikwidowaliśmy szkodliwe działanie czasu!
Waldek nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Podniósł spory kamień i rzucił w przednią szybę Fiata. Ten wybił w niej dziurę, wpadając do środka. Tysiące pęknięć na hartowanym szkle po chwili jednak zaczęło znikać, a pokruszone kawałki ponownie zasklepiły otwór.
– No widzisz sam! – Gałązka nie przestawał się cieszyć.
– Niesamowite, niesamowite… – Gaciak stał jak słup soli, mamrocząc pod nosem.
Waldek jeszcze raz podniósł kamień, jakby upewniał się, że nie śni, i rzucił nim tym razem w rynnę nad wejściem. Blacha zgięła się jak karton, ale natychmiast wróciła do pierwotnego kształtu. Gałązka zagulgał z radości , a potem pośpiesznie rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się, że czas – teraz bezbronny i bezzębny – będzie się czaił za stodołą.
– Panowie… – Gaciak przełknął ślinę. – A co jeśli to się rozlezie na całą wieś?
– Eee tam, na całą wieś… – prychnął Waldek, choć bardziej jak ktoś, kto chce brzmieć spokojnie niż jak ktoś, kto naprawdę wierzy, że nie ma problemu.
– No… jak to? – Gaciak drapał się po karku. – Jak się robi reakcję chemiczną, to potem syf idzie gdzie chce. A tu przecież czasu nie ma! Ani sekundy, ani minuty. Wszystko musi działać… inaczej.
Słowa Gaciaka zawisły w powietrzu. Trójka spojrzała po sobie, ale wątpliwość została jakby przytłumiona przez ekscytację nową, irracjonalną potęgą, którą niechcący wywołali.
Gaciak pierwszy zdobył się na odwagę (lub ciekawość) i wyszedł na drogę prowadzącą do sklepu Maronia. Waldek z Gałązką ruszyli za nim, jednocześnie zaciekawieni i lekko przerażeni. I wtedy to zobaczyli.
Świat nie był już tym poukładanym światem, który znali.
Gałęzie drzew drżały w losowym tempie , jakby wiatr stanął w miejscu i trząsł się jak galareta. Cień starej brzozy, zwykle nieruchomo spoczywający na trawniku zdawał się wić, podrygiwać i próbować oderwać od przynależnego mu obiektu. Pies sąsiada Janickiego, w podskoku , zawisł nad miską z resztkami zupy. Bąk unoszący się nad pokrzywami drżał minimalnie, ale nie posuwał się ani o milimetr. Jankowa krowa na polu utknęła z otwartą paszczą w trakcie ryku – dźwięk nie wydobywał się z gardła, tylko wisiał jak zamrożona fala w postaci pulsującego powietrza.
– O kurwa… – powiedział Waldek tak miękko, jakby bał się naruszyć ten dziwny stan.
– O właśnie – potwierdził ponuro Gaciak.
Gałązka natomiast zaczął się prostować powoli, z miną człowieka, któremu właśnie zaczyna wychodzić życiowy eksperyment. W jego oczach pojawił się błysk identyczny jak u Edisona, gdy pierwszy raz zaświeciła mu się żarówka.
– Panowie… – wyszeptał z rosnącą dumą. – Myśmy wyłączyli wszechświat.
Waldek chciał mu odpowiedzieć coś w stylu „nie pierdol głupot”, ale głos ugrzązł mu w gardle, gdy zobaczył jeszcze jedną rzecz: jego własne ślady na mokrym piachu zaczęły bulgotać jak wrzątek, to się zamazywać, to pogłębiać. Każdy w swoim tempie i ze swoją intensywnością.
– To się źle skończy – powiedział Waldek najciszej, jak potrafił. – Bardzo źle…
Gałązka jednak zamiast się przestraszyć, podszedł do Fiata i zaczął polerować klamkę. Ta błyskawicznie regenerowała się przy każdym jego ruchu.
– No dajcie spokój! – machnął ręką. – Trochę paniki i wielkie halo! Najważniejsze, że nic się teraz nie zużywa!
– Najważniejsze, że świat się właśnie rozpadł na atomy – rzucił Waldek. – Tylko jeszcze o tym nie wiemy.
– Ej… – Gaciak zmarszczył czoło, jakby próbował sobie przypomnieć coś z lekcji fizyki w szkole podstawowej, na których oczywiście spał. – Jak nie ma czasu, to wszystkie procesy… no… kumulują się, nie?
Waldek spojrzał na niego jak na człowieka, który nagle odkrył Amerykę.
– No właśnie. Nie rozchodzą się. Nie przetwarzają. Gromadzą. I w końcu… walnie.
Gałązka przełknął ślinę, tym razem odrobinę mniej pewny siebie.
– To… to jak bomba?
– Jak bomba na cały wszechświat – odrzekł Waldek. – Tylko nie wiemy kiedy jebnie, bo… czasu nie ma.
Przez chwilę stali w ciszy, która była nienaturalna nawet jak na wieś.
– Może wróćmy do środka – mruknął w końcu Gaciak. – Mam złe przeczucia. A jak mnie życie nauczyło: jak mam złe przeczucia, to znaczy, że będzie pierdolnięcie.
Weszli znów do chałupy Gałązki. W środku wszystko wyglądało równie groteskowo: kurz wisiał w powietrzu jak mgła, drzwi nie domykały się całkowicie, a paląc się płomień na kuchence był zimny i wyglądał jaj świecące macki ośmiornicy, które skręcają się w warkoczyki.

Cała trójka siedziała od dłuższego czasu przy stole. Przynajmniej tak im się wydawało. Nikt przecież nie liczył czasu, którego przecież od dawna nie było. Wszystkim zdawało się, że upłynęły tysiące lat. Ale jak było naprawdę nie wiedział nikt.
– Boję się, że naruszyliśmy cienką, naturalną równowagę – rzekł Waldek. – Przecież to niezgodne z naturą, by nic się nie starzało i niszczało. To tak, jakbyśmy wsadzili jakiś niepasujący tryb w mechanizm zegara. Na początku będzie chodzić, ale naprężenia całości spowodują w końcu, że całość się z hukiem rozleci.
– Może jednak nie… – odpowiedział z powątpiewaniem Gałązka. – W sumie to trochę żałuję tego eksperymentu. Może faktycznie jebnąć jak jakaś hiperwszechświatowa bomba. Pozbawienie czasu jego zębów to nie był najbezpieczniejszy pomysł.
– Hmm… jak ktoś ma wybite zęby, to prędzej czy później pójdzie do protetyka – dodał Gaciak odkrywczo. Gałązka podrapał się za uchem. Myślicie, , że to możliwe? – zapytał z lekką obawą.
I właśnie dokładnie w tym momencie powietrze zadrżało, zerwał się dziwny, metafizyczny wicher. Ściany domu zaczęły pękać. Farba na suficie natychmiast pociemniała i zaczęła odpadać płatami. Szyby okienne pokryły się tęczowymi plamami i z cicha zaczęły się rozsypywać w drobny, kwarcowy piasek.
Trzej towarzysze nawet nie zdążyli zareagować. W momencie zamienili się w białe szkielety, które w ułamek sekundy później rozsypały się w drobny pył.

Waldek, ubrany w poszarzałą tunikę, siedział obok i obgryzał końcówkę własnego skrzydła, jakby to była najwykwintniejsza przekąska serwowana w niebiańskiej stołówce. Drugą ręką polerował materiałem tuniki swoją złotą aureolę trzymaną między kolanami, która raz błyszczała majestatycznie, a raz wyglądała jak tani pierścień z odpustu. Gałązka tymczasem po raz kolejny próbował nastroić swoją małą harfę, ale ten instrument najwyraźniej znał tylko jedną komendę: „rozstrajaj się natychmiast po każdym dźwięku”.
Siedzieli na małym, rachitycznym obłoczku, który z trudem utrzymywał ich astralne ciała. Delikatnie trzeszczał, jakby za chwilę miał zrobić puff i wypuścić ich gdzieś między czyściec a magazyn chmur. Znajdowali się w tych rejonach nieba, które z czystym sumieniem można było nazwać rajskim zadupiem — bez widoków, bez atrakcji, bez sensu.
– Nuda, nuda, nuda… – jęknął Waldek, stukając aureolą o kolano. – Jak tak ma wyglądać raj, to ja dziękuję. Już wolę robotę na zmianę nocną.
– Co się martwisz – zdziwił się Gałązka, choć sam wyglądał na człowieka, który stracił już dość duży procent cierpliwości. – I tak dobrze, że w czyśćcu spędziliśmy tylko tysiąc lat. Mogło być gorzej.
– Fakt… – Waldek przyznał mu rację z rezygnacją. – Przynajmniej tutaj nikt nas nie goni do taśmy. I nie trzeba jeść tej ich brei z kotła.
– A pamiętacie tę ześwirowaną grupkę, którą później diabli wzięli do piekła? – wtrącił Gałązka, poprawiając harfę, która odpłaciła mu fałszywym „pling”. – Niby dlatego, że przez pomyłkę w czyśćcu siedzieli?
– Co oni mówili… – Waldek zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć niedawny epizod. – Że siedzą tu za wynalezienie jakiegoś standardu micro USB?
– Ja nawet nie wiem, co to jest – dodał Gaciak, który do tej pory milczał, jakby bał się dotknąć obłoku i przebić go palcem. – I nie chcę wiedzieć. Najwidoczniej to straszne bezeceństwo i diabelstwo. Podniósł lewą rękę w górę i próbował wyrwać spod pachy wrastające piórko. Waldek westchnął, wstał i rozprostował skrzydła, które zatrzepały jak suszące się na lince majtki. Wzbił się nieporadnie w powietrze i zrobił kilka kółek wokół chmurki, wyglądając bardziej jak zbłąkana mewa niż anioł. Gałązka postarał się jeszcze raz i próbował wybrzdąkać na harfie „Mydełko Fa”, ale instrument zareagował oburzeniem i wydał dźwięk przypominający płacz małego zająca.
Nagle, ni stąd, ni zowąd, obok chmurki zmaterializowała się osobliwa para. Czarnowłosa kobieta w kabaretkach i czarnych kozakach do połowy uda, w skórzanej spódnicy i biustonoszu z ćwiekami. Stała dumnie z biczem w dłoni, który wyglądał, jakby został ukradziony Indianie Jonesowi. Obok niej mężczyzna z kamizelką ze skórzanych pasków i obcisłymi dżinsami. Dziwna para emanowała groźną aurą dominy i mastera z mrocznych klimatów BDSM. Matka Natura i Ojciec Czas we własnej osobie – przedstawiła się kobieta z ironicznym uśmiechem, stukając obcasem o mgłę.
– No! Wreszcie was znaleźliśmy! – dodał mężczyzna, jakby ganiał ich od trzech eonów.
Cała trójka wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej, ukazując platynowo białe przednie siekacze.
– Z czym ci się to kojarzy? – zapytał, wskazując palcem na Gałązkę. – Myślisz, że łatwo i tanio jest zrobić dobre implanty?
– Ale ja… ja… – Gałązka jąkał się jak dzieciak przyłapany na kradzieży cukierków.
– Zamilcz! – ofuknął go Ojciec Czas tak, że chmurka pod nimi zadrżała. – Przez wasze popieprzone pomysły musiałem wydać fortunę u tych tureckich dentystów. A i tak trzeba było się spuścić do samego dna piekła, bo przecież to tam te tureckie bisurmany wyrwizęby siedzą!
– Naruszyliście podstawowe prawa wszechświata – dodała Matka Natura chłodnym tonem. – I to nigdy nie kończy się dobrze. Ani bez konsekwencji.
– Przez wasze głupie poczynania z grabiami cały mechanizm funkcjonowania rzeczywistości się rozstroił – dodał Ojciec Czas, zakładając złoty kastet na dłoń. To nie jest tak, że można sobie bezkarnie niwelować czas, bo się wam rynna psuje!
– No to teraz dostaniecie zapłatę za swoją głupotę – zakończył z błyskiem w oku.
To, co wydarzyło się potem, przypominało trzyminutową lekcję pokory i pięściarskiego oklepu. Waldek, Gałązka i Gaciak leżeli na chmurce w stanie wskazującym na pobicie: podarte tuniki, połamane pióra, aureole pogięte jak po ciężkim melanżu. Ich twarze miały kolor bakłażana, a Gałązka trzymał się za nos, z którego sączyła się astralna krew.
Waldek próbował nastawić wybitą szczękę, a Gaciak udawał martwego jak zawodowiec.
– Ty! – Ojciec Czas wskazał palcem na Pawła. – Ty wyglądałeś na najmniej przekonanego do tego idiotyzmu. Dlatego dam ci szansę. Jedną, jedyną szansę, żeby to odkręcić.
– Mnie? – pobity Gaciak od razu przestał udawać i podniósł się na łokciach.
– Tak. Przeniosę cię w czasie do przeszłości i twoim zadaniem będzie powstrzymanie tych dwóch osłów.
– To… tak się da? – zdziwił się Gaciak.
– A kto, baranie jeden, jest niby panem czasu?! – ryknął Ojciec Czas.
Błysnęło.
Gaciak w mig zorientował się, że znów znajduje się na ziemi, w ludzkiej, żywej postaci. Stał przed sklepem Maronia. W rękach trzymał dwie butelki piwa.
Usłyszał fragment rozmowy dawnych wrogów. :
– Skoro ząb czasu powoduje takie szkody, to trzeba panu czasowi te zęby wybić…
Zdecydował się. Przełknął ślinę i raźnym susem skoczył ku dwójce znajomych. Szybkim ruchem roztrzaskał butelki na głowie Waldka i Gałązki. Oboje osunęli się na ziemię jakby ktoś nagle wyłączył im zasilanie. Zapadła złowroga cisza.
– Wiedziałem, że te deklaracje, umowy o nieagresji, są gówno warte – z głuchym żalem stwierdził Hajduk. Jak ktoś się mendą urodził, to kanarkiem nie umrze!
Gaciak kraśniał z dumy.
– Jeszcze mi za to podziękujecie – wyrzekł z godnością. – Uratowałem świat i ludz…
Nie zdążył dokończyć, gdyż w tym momencie jego skroń spotkała się z twardą piąchą Hajduka, która niczym wyłącznik światła wyłączyła jego świadomość.


Comments

4 odpowiedzi do „12. – Ząb czasu”

  1. Mi także

  2. Awatar djdenismusic
    djdenismusic

    A mi tam bardzo pasowała ta namiastka wędrowycza.

  3. Oooo! Nowy Waldek! <3 A gdzieś w okolicach rajskiego zadupia pokazał się Twój styl, niewędrowyczowy. Zdecydowanie na plus.

  4. Heh, Gaciak ma jak zwykle przejebane. Powinien być rudy.

Skomentuj djdenismusic Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink